poniedziałek, 25 listopada 2013

Arizona cz. 1

Przygoda z Arizoną zaczęła się od południa, tuż przy granicy z Meksykiem w Organ Pipe Cactus National Monument. Udało się nam być tam bardzo wcześnie rano zanim jeszcze otwarto Visitor Center. Pokonaliśmy około 30 kilometrowy szlak (oczywiście autem ;) ). Dookoła były tylko kaktusy i góry. Park mieści się tuż nieopodal granicy z Meksykiem ok. 6 mil. Podjechaliśmy do samych rogatek, żeby zobaczyć jak wygląda jedna z najbardziej strzeżonych granic. W górach widać rozciągający się wzdłuż linii granicznej szeroki mur. W tym rejonie kilkukrotnie natknęliśmy się kontrole graniczne, nawet kilkadziesiąt kilometrów od granicy, sprawdzali każde auto.

Welcome to Arizona

Organ Pipe Cactus National Monument

Olbrzym nie taki groźny....

Wśród kaktusów

Ola bliżej już nie podchodzi ;)

Wygibas ;)

Łuk skalny

Granica USA - Meksyk

Przejście graniczne

;-)

Jeszcze nie nacieszyliśmy się widokiem kaktusów i pojechaliśmy zobaczyć ich więcej w Saguaro National Park. Tam było to samo tylko lepiej zorganizowane i infrastruktura bardziej przygotowana dla ruchu turystycznego. Poprzedni park był bardziej "dziki". Nie zabawiliśmy tam zbyt długo, musieliśmy dotrzeć tego dnia jak najdalej na północ stanu.

Artur sprawdza czy kaktus nie atakuje ;)

Tylko nie za blisko....

Kaktus ;)

Rest Area i zielone drzewko ;)


Kolejnego dnia czekało na nas Jerome i Ghost Town. Jerome to stare miasteczko położone na zboczu stromej góry. Powstało tylko i wyłącznie z powodu obecności złota w okolicy. Dodatkową atrakcją jest tamtejsze Ghost Town. W skrócie złomowisko... ale nawet ciekawe. Utworzono z tego miejsca skansen starych pojazdów, maszyn, urządzeń i wszystkiego innego z minionej epoki.

Raz na jakiś czas wypije i Pepsi ;)

Będziemy coś naprawiać ??

Wóz strażacki

Jail ;)

Daleko nie zajechałam ;)

Kopareczka

"Harley mój..."

"Kobiety na traktory"

Old style Camper :)


Dalej pędziliśmy do Sedony. W planie mieliśmy wizytę w Wielkim Kanionie i nie mieliśmy tym razem oglądać go przy zachodzie słońca lub tak jak to czasami bywało po zachodzie ;). Od początku dnia narzucaliśmy sobie szybie tempo. Sedonę zachwalali już kontrolerzy graniczni na południu. Mówili, żeby koniecznie tam jechać, bo tam jest najlepiej. My przypadkiem umieściliśmy to miasto już wcześniej na naszej trasie. I nie pomyliliśmy się. Jest tam przepięknie, coś w stylu górskiego miasteczka, ale z lepszym klimatem, przepięknymi widokami i po raz kolejny czerwonymi skałami dookoła. Gdzieś w internecie przeczytaliśmy, że "Bóg stworzył Wielki Kanion Kolorado, ale sam mieszka w Sedonie".
Mają tam swoje posiadłości również gwiazdy (Madonna, Nick Cage, Johnny Depp, Bob Dylan, Mike Tyson, Oprah, Muhammad Ali, Lisa Marie Presley).
Gwiazdy prawdopodobnie wybrały to miejsce na budowę swoich domów z powodu istniejących w tym miejscu "Vortexów". Podobno skoncentrowana jest w nich uzdrawiająca energia pochodząca z wnętrza ziemi ;).
My zobaczyliśmy centrum miasta i kościółek wybudowany na czerwonych skałach. Mury kościoła wykonane są z materiału dostępnego na miejscu czyli red rocks. Całość doskonale wpasowuje się w tamtejszą scenerię. W konstrukcji kościoła dużą rolę odgrywają szyby, przez które można podziwiać panoramę miasteczka i gór.

Czerwone skałki

Przed kościołem

Widok na góry za ołtarzem

Wkomponowany w skały


Grand Canyon National Park
Dotarliśmy do niego około 14:00. Zostało nam duuużo czasu do zachodu słońca. Standardowo wizyta w Visitor Center, wzięliśmy mapkę, zamieniliśmy 3 słowa ze strażnikiem parku i ruszyliśmy wzdłuż krawędzi Wielkiego Kanionu Colorado.
Jest on ogromny ! Około 27 km szerokości i 446 km długości. Słoneczna, ale raczej chłodna pogoda dopisywała. Mgła w kanionie (występuje tam bardzo często) nie była aż taka gęsta. W zrobieniu dobrego zdjęcia bardziej przeszkadzali inni turyści. Nie wyobrażamy sobie być tam w szczycie sezonu... Nasze dalsze plany prowadziły na wschód, dlatego wybraliśmy się Desert View Drive (30 km wzdłuż południowej krawędzi kanionu) w kierunku drogi nr 89 i dalej na północ do Page. Tam mieliśmy okazję zatrzymać się na różnych tarasach widokowych i podziwiać kanion. Ludzi nie było już tam tak dużo i nie wchodzili nam w kadr :).
Innym miejscem chętnie odwiedzanym przez turystów, jest też taras widokowy Skywalk. Szklana podkowa zawieszona nad kanionem. Daje możliwość, podobnie jak Skydeck na Willis Tower w Chicago, chodzenia po przeźroczystej podłodze i podziwiania widoków pod nogami. Nie skusiliśmy się jednak na to z dwóch względów. Pierwszy to trochę wysoka cena, około $30 za przebywanie w rezerwacie (obiekt na terytorium Indian z plemienia Hualapai) i kolejne $40 za wejście na platformę. Może i by nas nawet na to naciągnęli, gdyby nie fakt, że na platformie nie można robić zdjęć. Nie można wnosić aparatów ani telefonów. Jedynym wyjściem jest zakup JEDNEGO zdjęcia zrobionego przez "profesjonalnego" fotografa za skromne $35. Ten drugi powód przeważył szalę. Nie spodobało nam się takie wyciąganie pieniędzy.

Wielki Kanion Kolorado

Ola ;)

Artur ;)

Przytulańce ;)

Ola ;)

Pomooooocy !!!!! :DDD

Grand Canyon

Artur ;)

Robimy postępy ;)

Wspinaczka

niedziela, 24 listopada 2013

California

Po bardzo udanej nocy, spało się tak dobrze, że zaspaliśmy 2 godziny, wstaliśmy o 8 a nie tak jak planowaliśmy o 6 i dzięki temu złapaliśmy wszystkie możliwe korki przed San Francisco ;). Podróż do Muir Woods National Monument trwała o półtorej godziny dłużej niż pokazywał GPS.
Muir Woods to obszar na którym rosną najwyższe sekwoje na świecie tzw. redwoods. Są one młodsze od sekwoi olbrzymich i smuklejsze, ale osiągają dużo większą wysokość. Wybraliśmy się na krótki szlak, do miejsca, gdzie skupiło się najwięcej okazów. Zobaczyliśmy co najważniejsze i czym prędzej ruszyliśmy do San Francisco.

Muir Woods National Monument

Redwoods (sekwoje)

Najwyższe drzewa na świecie

;)

Olbrzymy :)


Program był już i tak bardzo napięty, a do tego jeszcze doszły problemy na Golden Gate. Nie sprawdziliśmy wcześniej, ale za most najlepiej zapłacić przed wjazdem. Na bramkach nie ma możliwości dokonania opłaty gotówką, kartą ani niczym innym. Są tylko kamery, które sczytują rejestracje. Zatrzymaliśmy się za mostem w budynku administracji i zapytaliśmy, co teraz ;). Było kilka opcji: mogliśmy nic nie robić lub dokonać opłaty przez telefon w ciągu 2 godzin od przejechania mostu. Jako, że auto jest wypożyczone, a nie zarejestrowane na nas, jedyna dostępną opcją w tej sytuacji było wniesienie opłaty przez telefon. Tak też zrobiliśmy.
Jadąc mostem nie było widać tego, że jest nad wodą. Pod nami były chmury ;) tzn. gęsta mgła, ale tylko do poziomu jezdni. Zjechaliśmy na plażę Crissy Field - nasz punkt widokowy na most. Golden Gate nie był całkowicie zasłonięty przez mgłę i udało nam się go sfotografować.

Golden Gate

Most nad nadciągającą mgłą


Śpieszyło nam się do Aquatic Park Bathouse, a szczególnie na Pier 33, skąd odpływają promy do Alcatraz. Najpierw poszukiwania parkingu w przystępnej cenie, później mieliśmy szczęście, że dostaliśmy bilety na ten sam dzień. Za wycieczkę do więzienia trzeba zapłacić $30, trochę dużo, ale w końcu nikt nie siedzi w pace za darmo ;). Gdy wypływaliśmy z portu w San Francisco, było ciepło i słonecznie. W drodze pogoda się zmieniła diametralnie, wyspę otoczyły mgły, wiał silny wiatr i zrobiło się bardzo zimno - wyglądało to, tak jak byśmy na prawdę płynęli tam za karę.
Zwiedzanie wyspy i większości budynków więziennych zajęło nam prawie 2 godziny. Odwiedziliśmy budynki gospodarcze, bloki z celami, stołówkę, spacerniak, biuro naczelnika. Więzienie tak na prawdę nie jest zbyt duże, w szczycie przebywało tam około 300 więźniów. Najsławniejszym z nich był sam Al Capone, którego wsadzono tam za przestępstwa podatkowe. W dniu naszej wizyty, na wyspie przebywał były więzień Alcatraz. W sklepie z pamiątkami można było zakupić jego książkę i poprosić o autograf. Niestety kolejka była tak ogromna, że odpuściliśmy już na wstępie i poszliśmy zwiedzać. Na szczęście pozwolono nam opuścić wyspę, na pamiątkę zabraliśmy tylko metalowy, więzienny kubek.

Alcatraz we mgle

Powitano nas bardzo serdecznie

Alcatraz

No i się doigrał... ;)

Blok B

Upps, sorki.. !!

... te dni tak wolno płyną...

W jednej z cel

Spacerniak

Al Capone

Więzienie




Po powrocie do San Francisco, jeszcze przed zachodem słońca pomaszerowaliśmy na Pier 39. Panuje tam klimat, jak nad naszym polskim morzem, są stragany i knajpki, występy i muzyka z tą tylko różnicą, że na końcu mola mieszkają lwy morskie. Przepięknie pachniały starymi rybami ;). Krzyczały na siebie i skakały sobie do gardeł, nie do końca wiemy czy była to zabawa, czy walka o partnerki ;).
Od rana nie było czasu zjeść, więc wizyta w Chinatown była jak najbardziej na rękę. Przeszliśmy przez chińską bramę i znaleźliśmy się w samym środku ich królestwa. Stragany pachniały "chińszczyzną" (nie mylcie z jedzeniem), ale nie brakowało sklepów z przepiękną chińską porcelaną i antykami. Wybraliśmy jedną z knajpek i zamówiliśmy torbę jedzenia na wynos.
Opuściliśmy klimatyczne San Francisco i w poszukiwaniach dogodnego miejsca noclegowego ruszyliśmy w stronę drogi nr 1, w okolice Santa Cruz. Noc spędziliśmy "3 kroki" od Pacyfiku.

Downtown San Francisco

Pier 39

Jeszcze raz widok na Alcatraz

Lwy morskie

:)

Brama w Chinatown

Artur


Historyczna droga nr 1 wzdłuż wybrzeża prowadzi przez Monterey, Carmel, Big Sur, Santa Barbara do Los Angeles i jeszcze dalej na południe. Droga nieco męcząca, ale widoki wynagradzają wszystko. Są klify, dzikie plaże, skały, lwy morskie w okolicach Carmel, latem podobno widać pływające delfiny. Trasa prowadzi przez słynny most Bixby, często uwieczniany przez malarzy. "Jedynka" prowadziła nas również przez kalifornijskie wioski i ogromne plantacje owoców i warzyw. W przydrożnym straganie zakupiliśmy świeżutkie truskawki, owoce kaki i winogrona. Im dalej na południe temperatura rosła. Postanowiliśmy skorzystać z ostatniej w tym roku możliwości plażowania i w Santa Barbara urządziliśmy sobie piknik nad oceanem. Zrobiliśmy dwie przepyszne sałatki, jedna owocowa, druga warzywna. Pojedliśmy, poleżeliśmy na słońcu i prawie zapomnieliśmy o tym, że nasz "czołg" złapał gumę ;). Wcisnęliśmy puszkę Fix-A-Flat i w razie czego zakupiliśmy pompkę. Poskutkowało i na razie powietrze nie ucieka, mamy nadzieję, że wytrzyma do końca naszej podróży.

Most Bixby

Bixby i my :)

Droga Hwy 1

Nad Pacyfikiem

Klify

Lwy.. :)

Tajemnicza wyspa

Artur szykuje sałatki

Same witaminki ;)

Mniam ;)))


Według naszej zasady, maksymalnie 2 noce w aucie pod rząd i nocleg w hotelu, zatrzymaliśmy się w motelu, w samym centrum Los Angeles. Było to celowe zagranie, liczyliśmy że pozwolą nam zostawić auto na ich parkingu następnego dnia, gdy będziemy zwiedzać Miasto Aniołów. Jak wiemy z doświadczenia parkingi w takich miastach nie są tanie, a i przyjemność ze stania w korkach żadna. Lepiej skorzystać z komunikacji miejskiej. Całodniowy bilet na metro kosztował 6 dolarów (gdy nie były nam już potrzebne, a ich ważność nie upłynęła, odsprzedaliśmy je jeszcze po $2 za sztukę).
Zwiedzanie zaczęliśmy od Grammy Museum i hali Los Angeles Lakers. Następnie odwiedziliśmy Walt Disney Central Hall, Los Angeles City Hall i Union Station, które można zobaczyć w wielu filmach. W całym centrum kręci się ogromna liczba bezdomnych. Chyba w żadnym innym odwiedzonym przez nas wcześniej mieście nie było ich tak dużo. Zbliżała się pora lunchu, a na naszej liście widniało po raz kolejny Chinatown. Zapachniało nam jedzonkiem, wstąpiliśmy do jednej z chińskich "jadłodajni" i znowu wyszliśmy z torbą pełną smakołyków ;).
Pogoda w Los Angeles nie rozpieszczała. Słońce schowane było za gęstymi chmurami i już prawie udało nam się obalić mit zawsze idealnego, bezchmurnego nieba znanego z filmów. Gdy wyszliśmy na powierzchnię ze stacji metra na Hollywood Blvd, chmury nagle zniknęły. Wyglądało to tak, jak by tylko tam zawsze na zamówienie świeciło słońce. Przespacerowaliśmy się Hollywood Walk of Fame z dwoma tysiącami gwiazd na chodniku obok Kodak Theater i Grauman's Chinese Theater (odciski stóp, rąk i dredów sławnych ludzi). Do pełni szczęścia brakowało nam jeszcze zdjęcia pod "wielkim" napisem HOLLYWOOD.
To już nie taka prosta sprawa. Widać go z niewielu miejsc i jest on tak daleko, że nie sposób zrobić z nim dobre zdjęcie. Ale od czego jest internet. Artur wynalazł wskazówki, jak dotrzeć w miejsce, z którego napis widać o wiele lepiej niż z Hollywood Blvd. Dodatkowym utrudnieniem są znaki ustawione na prośbę mieszkańców Los Angeles informujące o braku dostępu do napisu Hollywood, co było celową zmyłką. Zignorowaliśmy znaki i dojechaliśmy najdalej jak się dało, następnie wdrapaliśmy się na stromą górkę i naszym oczom ukazał się napis HOLLYWOOD w zadowalającej wielkości.
Do Beverly Hills na Rodeo Drive pojechaliśmy "naszym" autkiem ;). Zrobiliśmy skromniutkie zakupy za kilkanaście tysięcy dolarów na jednej z najdroższych ulic i wieczorem jeszcze posiedzieliśmy na plaży w Santa Monica.

Komentatorzy

"Magic"

Walt Disney Central Hall

Wózki zakupowe z rzeczami bezdomnych...

Z gwiazdą Marlin

Dolby Theatre, Hollywood Blvd

Łapki ;-)

King Bruce Lee Karate Mistrz

Artur i Shrek ;)

HOLLYWOOD

HOLLYWOOD

Rodeo Drive

Szał zakupów ;)

Plaża w Santa Monica


Był to nasz punkt zwrotny. Opuściliśmy wybrzeże i ruszyliśmy z powrotem na wschód. Co prawda do zanim dotrzemy do Massachusetts mamy jeszcze sporo do zobaczenia, ale od tego momentu możemy już oficjalnie mówić, że wracamy.
W Kalifornii, jadąc drogą I-10 na wschód, odwiedziliśmy malutkie miasteczko Pioneertown, w którym nakręcono wiele westernów. Mają tam wszystko, co potrzebne, pocztę, bank, saloon, szeryfa, sklep, dom pogrzebowy, motel itd., wszystko w stylu Dzikiego Zachodu. Nie są to atrapy, tylko miejsca, które pełnią normalnie swoją funkcję zarówno dla mieszkańców, jak i turystów.
Niedaleko Pioneertown znajduje się kolejny park narodowy - Joshua Tree. Cały teren parku porośnięty jest przez drzewka Jozuego (tzw. jukka). W krajobraz parku wchodzą również skałki, jak wydaje się z daleka łatwe do amatorskiej wspinaczki. Spróbowaliśmy swoich sił... skałki na prawdę nie są trudne, ale zarazem bardzo ostre. Przydały by się rękawiczki, żeby nie zedrzeć skóry z rąk.
W parku Ola przeżyła swoją pierwszą, nie do końca przyjemną przygodę z kaktusami. Teren ten zamieszkiwany jest przez wyjątkowo agresywny gatunek kaktusa - Jumping Cholla Cactus, nic dziwnego, że trzymane są za ogrodzeniem. Jak jednak zrobić dobre zdjęcie na bloga zza ogrodzenia ?? Po prostu się nie da, czasami trzeba się poświęcić. Nazywane są skaczącymi kaktusami. Normalny kaktus czeka na kontakt bezpośredni i wtedy kują swoimi kolcami, ten natomiast, wredny stwór, przyciągany jest przez ładunki wytwarzane przez ciało ludzkie. Wtedy z łatwością opuszcza roślinę i wbija się głęboko w skórę. Wyciągnięcie kolców jest bardzo trudne i bolesne, o czym oboje się przekonaliśmy. Ola została bezpośrednio zaatakowana przez bestię, a Artur ucierpiał niosąc pomoc. Od tego czasu już bardziej uważaliśmy z czym robimy sobie zdjęcia ;).
Tego dnia, tradycyjnie tuż przed zachodem słońca, udało nam się dotrzeć do Salton Sea, ostatniego punktu programu w Kalifornii. Jest to martwe jezioro, największa depresja po Death Valley, wody o wysokim stopniu zasolenia. Plaża na pierwszy rzut oka wydaje się być pokryta bialutkim piaskiem, lecz gdy się przyjrzeć z bliska, nie jest to piasek tylko drobno skruszone rybie szkielety.
Żegnamy Kalifornię, przed nami kolejny stan do zobaczenia. Arizona. Mamy na to 3 dni.

Pioneertown

Sielanka ;)

Wild, Wild West

Saloon

Cowboy'ka ;)

Joshua Tree National Park

Ostre skałki

Jukka

Keys View 1581 m. n. p. m. 

Z kaktusami trzeba delikatnie...

...i wtedy nie atakują ;)

Ola i krwawe bestie ;)

Uśmiech przez łzy :-(

Zachód słońca nad Salton Sea

Plaża (szkieleciki rybie)