W Utah zabawiliśmy dosyć długo - całe 3 dni ! A i tak uważamy, że było za krótko, nie zdążyliśmy obejrzeć wszystkiego... jak zwykle ;).
Już teraz możemy Wam nieskromnie powiedzieć, że możecie nam zazdrościć tego, co tam widzieliśmy !!!
Ale zacznijmy od początku, do krainy Mormonów wjechaliśmy od północy, pierwszy punkt to Salt Lake City, a właściwie to Wielkie Słone Jezioro, które jest bardziej zasolone niż ocean !
Tuż obok jeziora znajduje się: Great Salt Lake Desert - słona pustynia. Wielka powierzchnia (długość ok. 240 km, szerokość ok. 80 km), a tam NIC, tylko sól i piach... ;)
Krajobraz niesamowity, ale mylicie się jeśli myślicie, że nic tam się nie dzieje !
Po pierwsze: wydobycie soli, a może raczej zbieranie jej z powierzchni. Po drodze widać wielkie hałdy bielutkiej, oczyszczonej soli, którą ładuje się na pociągi i wywozi.
Po drugie na Bonneville Salt Flats International Speedway znajdującym się na Pustyni Słonej, ludzie w super szybkich pojazdach biją rekordy prędkości. My też biliśmy rekordy prędkości jadąc z Salt Lake City przez prawie 70 mil prostej drogi.
Na pustyni trochę się powygłupialiśmy i pobawiliśmy aparatem i jak już zgłodnieliśmy przyszedł czas na obiad. Usmażyliśmy sobie polski chleb (mieliśmy resztkę jeszcze z Chicago) w jajku, na naszej przenośnej kuchni.... pycha !!!
Salt Lake
Hałdy soli
Uwaga na węże i skorpiony
Wish it !
Dream it !
Do it !
Wygłupy na pustyni ;)
Resztki wody na pustyni :)
Dziś na lunch: polski chleb w jajku z zapiekanym serem.
Szef kuchni ;)
Całkiem niedaleko Salt Sake City mieści się kopalnia miedzi: Kennecott's Bingham Canyon Copper Mine - ogromna dziura jest widoczna z kosmosu. My zobaczyliśmy ją zza ogrodzenia, a właściwie nawet nie sama dziurę tylko zewnętrzne zbocza, za którymi kopalnia jest ukryta. Obecnie nie ma możliwości zwiedzenia kopalni ze względów bezpieczeństwa, trasa turystyczna ma zostać reaktywowana na wiosnę 2014r. Nawet po samym "zwiedzeniu" z zewnątrz, możemy powiedzieć, że miedzi tam nie brakuje. Dookoła widać całe stoki pokryte są zielonym kolorem.
Utah, a właściwie miasteczko Park City, miało swoją wielką chwilę w 2002 roku. Odbyła się tam Zimowa Olimpiada, to tam nasz Orzeł z Wisły zdobywał swoje medale na skoczniach. My nie mogliśmy oczywiście przegapić tak ważnego dla wszystkich Polaków miejsca ;) - Utah Olimpic Park. Tuż przed zamknięciem udało nam się zrobić kilka zdjęć i przespacerować pomiędzy obiektami sportowymi.
Tego samego wieczora wyjechaliśmy do Moab, naszej bazy wypadowej do 2 parków narodowych: Arches i Canyonland. Raniutko, gry tylko wstało słońce udaliśmy się w "czerwone góry" !
Zielone zbocza kopalni miedzi
Utah Olympic Park
Orzeł ze Zbąszynka ;)
Do samego łuku nie doszliśmy, szlak łatwy, ale jak dla nas zbyt czasochłonny, jeszcze raz wspomnę, że wszystko robimy w biegu ! Dojechaliśmy jak najdalej tylko można było samochodem i dalej krótka wspinaczka na taras widokowy - Upper Delicate Arch Viewpoint. No dobra, jak już zobaczyliśmy nasz cel, to dla poprawy widoczności, wdrapaliśmy się po skałkach troszkę dalej niż pozwalał na to szlak ;). Oczywiście wszystko z głową i rozsądkiem ;-).
'Krótka' sesja zdjęciowa, trochę biegów i skoków po skałkach i uciekliśmy dalej. Czekał przecież na nas Canyonlands National Park. Znowu otaczał nas krajobraz "czerwonych gór" (skał) i kanionów, z którego prawdę mówiąc nie wyjeżdżaliśmy już do końca naszego pobytu w Utah. Pani w Visitor Center doradziła nam 3 miejsca, MUST SEE (warte zobaczenia)... i już w pierwszym Ola miała nogi jak z waty. Artur wdrapał się na ogromny, szeroki łuk Mesa Arch i zaczął na nim podskakiwać do zdjęć. Ola najadła się strachu już od samego widoku przy robieniu zdjęć ;). Okey, z drugiej strony łuku była wielka przepaść... ;).
Do zobaczenia został Back Canyon Overlook i Grand View Point Overlook. Znowu przepiękne krajobrazy czerwonych tworów skalnych w głębokich kanionach. Niestety wrażenia nie do opisania... Mogło się tam w głowie trochę zakręcić od tych widoków. Poskakaliśmy, porobiliśmy zdjęcia na skałkach i dalej w drogę ;).
Arches National Park
Arches National Park
Delicate Arch - wizytówka Utah
Wygłupy na skałkach ;)
My i łuk ;)
Widoki z daleka
Widoki z daleka ;)
Mesa Arch w Canyonlands
Skoki na łuku
W tle przepaść ;)
My ;)
Canyonlands National Park
Ola podeszła najbliżej krawędzi, jak mogła ;)
Skok w dal ;)
Na szczęście się udało ;)
Hop hop ;)
Czas nas nieubłaganie gonił, przed nami była jeszcze wizyta w Dolinie Monumentów przed zmierzchem. Jazda krętymi drogami 191 i 163 na samo południe stanu Utah, zajęła około 3 godzin. Przekroczyliśmy nawet granicę z Arizoną.
Podróż baaaardzo stresująca, liczyliśmy minuty i sekundy do zachodu słońca. Co chwilę spoglądaliśmy na niebo, aby sprawdzić z jaką prędkością słońce się obniża...
Niestety, jak tylko dotarliśmy do Monument Valley, słońce właśnie schowało się za górami. Spóźniliśmy się dobre 20-30 minut. Na szczęście nie było kompletnie ciemno i udało nam się zobaczyć i sfotografować 'kominy'. Mimo to, nie jesteśmy tym do końca usatysfakcjonowani...
Myślimy, żeby jeszcze raz tam pojechać, gdy będziemy zwiedzać Arizonę, jeśli czas pozwoli.
Tego dnia musieliśmy jeszcze wrócić do jakiejkolwiek cywilizacji, znaleźć miejscówkę dla naszego auta i dla nas na noc. Po przeanalizowaniu mapy, miejscowość Fry Canyon (kropka w legendzie mówi o miejscu 0-5000 ludności), wydała nam się idealna. Liczyliśmy, że będzie tam, jak w każdym mieście w USA, nasza ulubiona, lokalna restauracja: Mc Donald's.
Chcieliśmy usiąść, napisać posta na bloga i przeanalizować dalszą trasę. Podróż do Fry Canyon była horrorem dla Oli, Artur był w siódmym niebie, żałował tylko, że nie pokonujemy jej za dnia. Była to bardzo kręta, stroma, górska droga. Jechaliśmy pod górę. Dookoła przepaście i żeby było ciekawiej na odcinku około 2 mil zabrakło asfaltu ;). To było najgorsze... Po około 2 godzinach drogi GPS poinformował, że dotarliśmy do celu. Okazało się, że ludność Fry Canyon, bardziej zbliżona jest do 0 niż do 5000. Jak można się domyślić Macka też tam nie było... Właściwie to poza jednym indiańskim gospodarstwem widocznym w mroku nocy z drogi, nie było tam NIC. Nazwa miejscowości napisana była odręcznie czarną farbą na białym, metalowym zbiorniku. Cofnęliśmy się około 35-40 mil do Blanding i tam przenocowaliśmy. Nie do końca było nam to na rękę, bo tą trasę pokonywaliśmy już drugi raz tego samego dnia. Niestety było to jedyne znane nam miasteczko w okolicy. Ogólnie wszystkie napotkane wioski i miasteczka w tym rejonie wyglądają jak by się czas dla nich zatrzymał dawno temu. Zamieszkiwane są głównie przez rdzennych Amerykanów jak i prawdziwych Kowboji, takich w butach z ostrogami, jeansowych spodniach i w kapeluszach.
Mexican Hat
Pogoń za słońcem (Monument Valley)
Monument Valley
Ola... ;)
...Artur... ;)
...i kominy ;)
Fry Canion Utah (McDonald's nie widać)
O świcie zjedliśmy śniadanie przy Visitor Center w Natural Bridges National Monument. Czekał nas kolejny bardzo intensywny dzień w Utah. W parku znajduje się krótki szlak ok. 15km, który można pokonać autem i zatrzymywać się tylko przy wybranych tarasach widokowych. Podziwialiśmy mosty skalne Sipapu Bridge, Kachina Bridge i Owachomo Bridge.
To była tylko poranna rozgrzewka. Prawdziwą atrakcją tego dnia była droga nr Hwy 12 (Scenic Byway). To jadąc właśnie tą trasą można dokładnie zrozumieć pojęcie Scenic Byway. Prowadzi ona przez różne krajobrazy... wszechobecne czerwone skały (czasem czuliśmy się jak na Marsie;), żółto-szare "poorane" zaokrąglone wzgórza, "zwykłe góry", podobne do naszych polskich Tatr. Wyjechaliśmy tak wysoko, że po raz kolejny mogliśmy zobaczyć śnieg (ok. 2800m.n.p.m.). Ciągle jechaliśmy tak samo krętymi drogami, tylko że nie było już tak czerwono, nagle wyłoniły się zielone iglaste lasy, a zaraz po nich całe zbocza porośnięte brzozami. Z tymi brzozami jednak coś było nie tak. Wyglądały dziwnie, nie miały żadnych liści, wyglądały na obumarłe, chociaż nie były. Wiemy, że idzie zima i drzewa gubią liście, ale tam liści nie było nawet na ziemi dookoła nich, nigdzie...
W trakcie naszej podróży drogą nr 12 na jednym z punktów widokowych spotkaliśmy grupę motocyklistów z Niemiec. Właśnie tam powstał w Artura głowie plan, że kiedyś wróci w te okolice na wyprawę na dwóch kółkach, zahaczając również o Kalifornię, Nevadę i Arizonę.
Bridge National Monument
Hwy 12
Hwy 12
Colorado River
Przystanek na trasie
Przydrożna sztuka
Zmiana krajobrazu ;)
Zmiana krajobrazu ;)
Jeszcze inny krajobraz ;)
I następny... (to wszystko przy jednej drodze)
... ;)
Tak właśnie powstał pomysł na kolejną wyprawę ;)
Hwy 12 Scenic Byway i brzozy
Hwy 12
Przepaście po obu stronach drogi ;)
Utah
Bloga piszemy, gdzie się da ;)
Z tak przyjemnego dla oka zielonego krajobrazu, znowu przenieśliśmy się w "czerwone góry".
Tak trafiliśmy do Bryce Canyon National Park. Tam po raz kolejny Artur stwierdził, że jest "zaje***cie, tu są najlepsze widoki" ;). Oczywiście nie był to pierwszy raz kiedy, tak powiedział... i nie ostatni ;). Mówił tak jeszcze wiele razy, w prawie każdym miejscu, w którym zawitaliśmy.
W Bryce Canyon znajduje się ogromny "amfiteatr" skalny. Nie da się tego przedstawić słowami, co zobaczyliśmy z punktów widokowych na Bryce Point i Paria View. W skrócie są to ogromne kaniony, w których sterczą miliony pojedynczych, wysokich słupów skalnych, rozmieszczonych na różnych wysokościach blisko siebie. Na prawdę "amfiteatr" jest tutaj najlepszym określeniem. Arcydzieło natury, człowiek by tego lepiej nie zaprojektował. Koniecznie musicie zobaczyć więcej zdjęć z tego miejsca w internecie.
Bryce Canyon
Amfiteatr skalny
Z bliska
I jeszcze z innej perspektywy ;)
My w amfiteatrze...
Pięknie...
Ola
Artur
Tego wieczora mieliśmy dojechać do Las Vegas, i tam nocować. Do przejechania było około 250 mil/400km głównie górskimi, krętymi drogami. Po drodze do odwiedzenia jeszcze jeden park narodowy - Zion. Tego dnia miało być inaczej, wstaliśmy wcześniej, żeby już nie gonić za zachodzącym słońcem. Nie udało się... znowu pędziliśmy na urwanie głowy górskimi slalomami na Hwy-89 i Hwy-9. Do Zion dotarliśmy tuż przed zmrokiem, udało nam się zobaczyć jeszcze "górę szynkę" - Checkerboard Mesa i przejechać przez długi tunel. Po obu stronach tego tunelu napotykamy na odmienne krajobrazy. Kolory i kształty skał znacznie się od siebie różniły, a to tylko niecałe 2 km odległości.
Właściwie zobaczyliśmy bardzo dużo, ale po całym dniu pstrykania tysięcy zdjęć bateria w aparacie w końcu odmówiła posłuszeństwa. (Po tej przygodzie od razu kupiliśmy adapter na 110V do ładowania baterii w aucie). Postanowiliśmy, że wrócimy do parku kolejnego dnia. Noc tak jak zostało to wcześniej zaplanowane spędziliśmy w Las Vegas. Zaraz po przekroczeniu granicy ze stanem Nevada obie strony autostrady zostały rozświetlone przez Kasyna i przydrożne bary, kluby z wielkimi, kolorowymi neonami. Wybraliśmy się na krótki spacer, by poczuć nocne życie w tym mieście. Las Vegas Boulevard tzw. Strip to główna ulica, przy której wybudowano najbardziej znane resorty z kasynami, m.in. Cosmopolitan, Venetian, Paris Las Vegas, Flamingo, Golden Nugets, Cesar Palace, itd...
Góra "szynka" w Zion National Park
Vegas...
Strip
Skype ;)
Paryż w Las Vegas
Ola z widokiem na Strip
Prawie jak w Paryżu...
... czy w Wenecji
Flamingo ;)
Kasyno $$$
KacVegas o poranku ;)
Tylko pozazdrościć, przyroda, przyroda.Czy spotkaliście mormonów?jjj
OdpowiedzUsuńPiękne krajobrazy, ale buziaki też piękne.BL
OdpowiedzUsuńArtur, ile wygrałeś?, do kasyna (co ze strojami ) wpuścili Was?jjj
OdpowiedzUsuńMormonów spotkaliśmy, nie rozmawialiśmy z nimi...w sklepie jedna pani kupowała tak dużo jedzenia, chyba dla całej gromady ;) ubrana była bardzo skromnie, tylko w jednokolorowy fartuch, włosy związane, czepek na to i już, bez żadnego makijażu czy jakichś "normalnych" ciuchów...
OdpowiedzUsuńArtur nic nie wygrał...;/ zdjęcie było zrobione na potrzeby bloga :PP
Jeśli chodzi o stroje, to panuje całkowita dowolność... właściciele kasyn chcą od ludzi pieniążki, nie obchodzi ich czy się przyszło w jeansach i bluzie, czy w garniturze (to nie film o Jamesie Bondzie..;-) )